położyła na ławeczce, potem z trudem wyprostowała się, napierając plecami na burtę.
Co za obrzydlistwo! Woda wygnała ze szczelin myszy, a te z piskiem polazły w górę po pantalonach skazanej. Z góry rozległ się drwiący śmiech: – Proszę, istna księżniczka Tarakanowa! Zamykaj! Drabinka wjechała do luku, zatrzasnęła się klapa, w ładowni zapadła ciemność. Przez deski sufitu słychać było rozmowę morderców. Kobieta powiedziała: – Zaczekaj na brzegu, dopóki nie zatonie. Potem przyjdź. Może dostaniesz nagrodę. Odpowiedzią było pełne zachwytu wycie. – Powiedziałam: może – uśmierzyła tryumfującego Jonasza pani Borejko. Oddalające się kroki. Cisza. Na świecie, który dla uwięzionej skurczył się teraz do rozmiarów drewnianej klatki, nie było nic prócz ciemności i plusku wody. Najgorsze ze wszystkiego wydało się ginącej pani Polinie to, że jej list do władyki – błędny, co prawda, w części dedukcyjnej, ale mimo wszystko wiele tłumaczący i wyjaśniający – utonie razem z nią. I nikt się nie dowie, że Wasilisk to nie widmo i nie chimera, tylko złośliwa zabawa zbrodniczego umysłu. Ale, tak czy inaczej, poddawać się nie można do ostatniej chwili. Dopiero kiedy wszystkie ludzkie możliwości są wyczerpane, wolno pogodzić się z nieuchronnym i zdać na Bożą wolę. Tyle że możliwości związanej i zamkniętej w pułapce Poliny Andriejewny były potwornie ograniczone. Wyjąć knebla się nie dawało, rozpętać rąk też nie. W takim razie trzeba spróbować uwolnić nogi – powiedziała sobie więźniarka. Przysiadła w kucki i rzeczywiście – palce namacały sznurek krępujący kostki. Niestety, nie były to zwykle węzły, tylko jakieś wyjątkowo przemyślne, pewnie żeglarskie, i tak mocno zaciągnięte, że paznokciami nie dawały się nijak poluźnić. Sądząc z plusku, woda podniosła się już do poziomu ławy. Gdzieś całkiem blisko piszczała mysz, ale Polina nie miała teraz głowy do kobiecych lęków. Gdyby tak wczepić się w węzeł zębami! Skurczyła się, jak tylko mogła, chwyciła mocniej za szmatkę, zatykającą jej usta, pociągnęła w dół i omal nie wywichnęła sobie dolnej szczęki, a do tego jeszcze od szarpnięcia kolnęło ją w pierś coś ostrego. Co to? Druty, druty do wełny. Przecież ma pod koszulką woreczek z robótką! Szybko wsunęła od dołu ręce pod koszulę, namacała torebkę, a wyciągnąć stamtąd jeden z drutów było sprawą chwilki. Teraz podważyć węzeł ostrym, metalowym końcem, pociągnąć, poluźnić... Zimna woda lizała podeszwy i powoli sączyła się do wnętrza trzewików. Jest! Nogi wolne! Rąk co prawda uwolnić się nie uda, ale teraz przynajmniej można je podnieść. Najpierw rozwiązała mocno naciągniętą chustkę i wyszarpnęła z ust znienawidzony knebel. Potem wspięła się na palce i wparła sczepionymi pięściami w pokrywę luku. Ach! Zamknięta na zasuwę. Nawet teraz nie można się wydostać z ładowni! Ale Polina Andriejewna nie rozpaczała długo. Buchnęła na kolana (bryzgi poleciały na wszystkie strony) i zaczęła macać po podłodze. Jest łom! Leżał tam, gdzie go rzucił Jonasz. Znów się wyprostowała, wzięła zamach i – łups w pokrywę, ile sił. Żelazo wyłamało zbutwiałą klapę na wskroś. Jeszcze kilka uderzeń i zasuwa wyskoczyła z obejmy. Więźniarka otworzyła drzwiczki i zobaczyła nad sobą przedświtowe niebo. Powietrze było nieprzyjemne, wilgotne, ale pachniało życiem. Wczepiwszy się palcami w skraj otworu, Polina Andriejewna podciągnęła się, oparła o brzeg jednym łokciem, potem drugim – nie było to zbyt trudne dla nauczycielki gimnastyki. Kiedy już siedziała na pokładzie, spojrzała w dziurę. Kołysała się tam czarna, martwa woda, podnosząca się wciąż szybciej i szybciej – zapewne wyrwy rozszerzyły się pod jej naporem.